Trafił mi się kolejny kryzys. Tym razem po prostu jesienny. Pogoda była rewelacyjna kilka dni, a później znowu chmury, wiatr i deszcz na zmianę. I przyszedł czas rozmyśleń.
Jak by się tak głębiej zastanowić, to nie jest wcale tak pięknie w tej Danii, jakby innym mogło się wydawać.
Już nawet nie tęsknota za bliskimi sprawia, że chce się wracać do kraju. To chęć rozmowy po polsku.
W Danii każdy dąży do tego by przełamać barierę, przestać mówić po angielsku i zacząć komunikować się po duńsku, nawet w prostych sprawach, w sklepie, kinie, w pracy. Ja chcę mówić po polsku. Brakuje mi kontaktu z rówieśnikami. Wyrażenia siebie i swoich myśli wprost, w stu procentach, a nie na około. Przecież tak przyjemnie jest usiąść przy polskim piwku, kawce i pogadać o niczym. W Danii trzeba o czymś mówić. Zaskoczyć rozmówcę, znaleźć fachowy temat, na który udajemy że się znamy.
Co mnie w Danii denerwuje.
Edukacja. A konkretnie nauka języka duńskiego. Jest to fikcja. Nie spełniona obietnica, trochę jak w Polsce. Słynne prywatne sprogcenter obiecują naukę w 3 lata, kurs zakończony certyfikatem ukończenia modułu 6. A po trzecim module powinniśmy już tak mówić, żeby dostać pracę po duńsku. Czym wspaniałym była ta obietnica, gdy przekraczałam granicę kraju dobrobytu?